2009-10-23

Podróż Z ziemi włoskiej do Polski cz.1

Opisywane miejsca: San Marino, Rovigo, Wenecja, Padwa (171 km)
Typ: Album z opisami

Jedziemy drogą lądową, bo lecąc zobaczylibyśmy tylko chmury, a te w różnych krajach takie same i nie byłoby o czym pisać...

Umbria pozostaje za nami. Pociągiem (zaliczamy autostopowy falstart) docieramy do Rimini – plażowo-dyskotekowej Mekki. Światła, w których opalenizna wygląda bardziej intensywnie, łańcuszki i koraliki, perfumy, muzyka i samochody. Wymięty w podróży, z 15-kilowym plecakiem czuję się lekko nie na miejscu. Ale w Rimini przychodzi nam zostać, bo do San Marino nic już nie jedzie. Kolejna noc w naszym (przenośnym) domku nad morzem.

Do malutkiego państwa docieramy dnia następnego. Autobus wspina się na wzgórze, po czym my schodzimy w dół, żeby odnaleźć stojący dla nas otworem dom. Otwarty jest dosłownie, przez cały czas. Wchodzą i wychodzą jego mieszkańcy, goście, pies, kot. Tylko węże nie wychodzą: siedzą w swoim pokoju. Dzielimy duży salon na dole z Japończykiem, który przyjechał do Europy grać w piłkę i w San Marino szuka klubu. Łamiemy barierę językową, pokazując sobie słowa w słowniku.

San Marino chwali się dziś, że jest najstarszą republiką. Rzeczywiście, chroniąc się na szczycie góry, od 301 r. zachowuje niezależność i mądrze unika kłopotów (np. Napoleon proponował Sanmaryńczykom znaczne poszerzenie terytorium republiki, jednak ci roztropnie odmówili zachowując neutralność).

Miasto (państwo nawet) o 20 szykuje się już do snu. Otwarte knajpy przeliczyliśmy pomagając sobie palcami jednej ręki. Po pnących się w górę kamiennych uliczkach hulał wietrzyk. Gdy zbyt długo szliśmy w jedną stronę, kraj już się kończył, uliczki gubiły się w lasach lub prowadziły do przepaści. Puste, oświetlone San Marino zrobiło na mnie wrażenie arystokratycznego dworu, którego mieszkańcy udali się już na spoczynek.

 

Rzeczywiście, dworzan spotkaliśmy w San Marino trzeciego dnia pobytu. Szli w orszaku z okazji święta narodowego Republiki wraz z bębniarzami, kusznikami, sbandieratorami (sbandieratorzy to panowie, a ostatnio też panie, którzy dają pokaz przy użyciu wielkich, kolorowych i ciężkich chorągwi). Centralnym punktem obchodów jest konkurs kuszniczy: 48 ballestrierów, 48 strzałów z wielkich kusz i niemal każdy trafia w czarny punkt o średnicy trzech centymetrów. Jedna strzała wygryza poprzednią, a ją zbija kolejna. Każda zaś jest ręcznie przygotowana przez strzelca, z kolorowym piórkiem, podpisana. Przygotowaniom do konkursu poświęca się dużo czasu i nie bez kozery- wygrana zapewnia strzelcowi długoletni szacunek współobywateli. 

 

Zabawnie być mieszkańcem mikroskopijnego kraju. Jest duża szansa zobaczyć piekarza ze swojej ulicy w międzypaństwowym meczu piłkarskim, sklepikarza na olimpiadzie, a swojego dawnego nauczyciela na obradach ONZ... Jeśli samemu się tam nie trafi. My naszym trzydniowym pobytem zasłużyliśmy na kilkusekundowy epizod w państwowej telewizji.

W otwartym domu naszej czerwonowłosej gospodyni czujemy się swojsko a mieszkańcy zachęcają nas żebyśmy zostali ile chcemy, ale... komu w drogę temu czas. Wzywa nas droga. Kierunek- Wenecja.

 

  • w drodze
  • vicoria lub inna dama
  • merli ghibellini
  • Img 6051
  • Balestrieri
  • Barwne szeregi
  • Bebniarze
  • Birra della storia
  • Choragwie w gore
  • Choragwie na wietrze
  • Droga do zamku
  • Fontanna koncentryczna
  • Fuochi d  artificio
  • Kolorowe czapeczki
  • O  o   o
  • Ogien w reku
  • Parliamo
  • Ruch drogowy
  • Sanmarinczycy na spacerze
  • Szczyt
  • Wasaty kusznik
  • Zlap mnie
  • Cava dei Balestrieri
  • Pokaz choragwi
  • Zasiadzmy
  • Se fossi fuoco
 

Wydeptujemy pobocze przy zjeździe z góry Monte Titano. Samochody długo się nie zatrzymują. W końcu pewna Albanka rozpoczyna tegoroczną karuzelę dobrych ludzi za kółkiem. Cel: Rovigo. Najzwyklejsze miasto, którego nie odwiedzilibyśmy zapewne, gdyby nie fakt, że tam czekały na nas kolejne otwarte drzwi i miękka kanapa.

Przy wjeździe do autostrady czekamy, czekamy, czekamy. Samochody nas mijają, mijają, mijają. Nie mam za bardzo wyjścia z tej sytuacji- jesteśmy o dobrych kilkadziesiąt kilometrów od jakiegokolwiek transportu publicznego. Nie ma jak wrócić, nie ma jak jechać do przodu. Już tracimy nadzieję i wtedy zatrzymuje się jakiś dobry (czyżby?) człowiek. Ale fart- on też jedzie do Rovigo. Kilometr po kilometrze nasz kierowca otwiera przed nami duszę i zdradza nam sekrety, które niekoniecznie chcielibyśmy znać... Sto wspólnych kilometrów wystarczyło, żeby wejść na ten poziom zażyłości, który pozwala na opowiedzenie o planach porzucenia żony i dzieci, spalenia mostów i wyjechania do Danii...

 Dojeżdżamy jednak szczęśliwie do naszej destynacji, gdzie czkeka na nas sympatyczny gospodarz - Ciro i jego koleżanka Valantina. Te imiona zdają się podążać za nami w tej podróży. Mieszkając w Perugii wynajmowaliśmy pokój od dziewczyny o imieniu Valentina. Ciro zaś nazywał się jej... pies. 

Rovigo jest zupełnie nieznane, ale jak to włoskie miasta, ma swoje skarby, które w naszej części Europy byłyby wielkimi atrakcjami. Choćby taka szesnastowieczna świątynia zbudowana na planie ośmiokąta, której freski odrestaurowała, nota bene, nasza nowa koleżanka- Valentina. Sama nie jest z miasta, tylko z pobliskiej wsi- Adrii. Ot, taka pipidówa, której zapisała się w historii tylko faktem... przekazania nazwy Adriatykowi.

Kiedy przybywamy do Rovigo trwa festiwal, podczas którego różne narody prezentują swe skarby. Wśród afrykańskich masek, niemieckiego piwa, indyjskich świecidełek kryje się również stanowisko naszego kraju- Oponki z Polski. Przednie, choć nigdy w kraju takich nie jedliśmy.

 

 Rovigo to nasza baza wypadowa do dwóch miast.

Pierwsze z nich to Wenecja. Od wschodu zalewana przez morze, z pozostałych stron - przez turystów. Niektórzy uważają ją za najpiękniejsze miasto na ziemi, inni twierdzą, że jest mocno przereklamowana.

Ale dajmy Wenecji szansę. Przetrwajmy wielojęzyczną falę powodziową, która około południa na Placu Św. Marka osiąga swój maksymalny poziom. Nie rozbijmy się o stoiska sprzedawców torebek. Przeczekajmy popołudniowe cofanie się fali w jakimś zapomnianym zaułku. A potem, może, Serenissima pokaże swe pogodne oblicze.

 

  • Img 6373
  • Img 6403
  • Img 6410
  • Img 6411
  • Img 6419
  • Img 6486
  • Palac dozow
  • Gzymsy
  • Img 6508
  • Korek w kanale
  • Latarnia wenecka
  • Na most chodzmy
  • Nad woda i na wodzie
  • Najlepszy widok
  • Najpiekniejsza
  • Palac dozow
  • Pilka w wenecji
  • Pochi quattrini
  • Pod mostem
  • Prosty kanal
  • Rozmowy gondolierow
  • Samotny gondolier
  • Santa maria della salute
  • Serenissima promenada
  • Transatlantyk
  • We dwoje
  • Wpatrzony w dal

Ostatnie włoskie miasto na tegorocznym szlaku to Padwa.

Nie ma ona najlepszej opinii- wszyscy, z którymi rozmawiamy wyrażają się o niej nieco pogardliwie: podobno jest zaśmiecona i niebezpieczna, również ze względuna licznych imigrantów, dla których stała się nowym domem.

Wojtka interesuje tu przede wszystkim ogród botaniczny, najstarszy na świecie, Tusię zaś- najstarszy nowożytny pomnik konny. Najsławniejszy w XV w kondotier (najemny dowódca wojsk) zapragnął mieć pomnik na miarę Marka Aureliusza. A największy rzeźbiarz jego epoki, Donatello, go wykonał. Oba te zabytki były troszkę inne, niż się spodziewaliśmy.

Ogród botaniczny, zabytek UNESCO, jest wyjątkowo mały, tylko nieco większy od skwerku. Dość szybko można przedreptać wszystkie koncentrycznie ułożone ścieżki, po czym wzrok może oderwać się od ziemi i wdrapać na czubki najwyższych sekwoi. Ogród, choć niewielki, ma jednak swoje zasługi- to tutaj kiełkowały pierwsze na europejskim gruncie sadzonki takich egzotycznych roślin jak ziemniaki, pomidory czy słoneczniki. Najstarsze do dziś żyjące drzewo umieszczone zostało tu w 1585 roku. Ogród niewątpliwie ma swój urok- otoczony wysokim murem z symetrycznie rozmieszczonymi fontannami sprawia wrażenie prywatnej posiadłości włoskiego arystokraty. 

Gattamelata upstrzony przez gołębie to naprawdę nic specjalnego. Piękna jest za to stojąca nieopodal kopulasta Bazylika św. Antoniego (w której jest przechowywane ciało świętego, a oddzielnie - dość osobliwe relikwie: żuchwa i aparat głosowy). Miłe wrażenie robi obszerny centralny plac- Prato della Valle, wokół którego płynie rzeka...

Chwila relaksu wśród milczących figur i roześmianej włoskiej młodzieży, ostatnie włoskie lody i... dalej w drogę.

Wzywają nas góry!

  • Bazylika sw  antoniego
  • Bazylika widziana z ogrodu
  • Dziwny kwiat
  • Golebie wieze i posagi
  • Padwa w odbiciu
  • Prato della valle
  • Wlosi nad woda
  • Kwiaty rozowe
  • Na moscie
  • Nad woda

Zaloguj się, aby skomentować tę podróż

Komentarze

  1. zipiz
    zipiz (18.12.2009 14:13)
    zachęcacie, aby podążyć Waszymi śladami :)
  2. anka.g1
    anka.g1 (20.11.2009 18:25)
    Znów wielki PLUS za podróż i z niecierpliwością czekam na dalszą część:) Nie wiem jak to robicie, ale Wasze zdjęcia zawsze są takie słoneczne i kolorowe;)
  3. tusiaiwojtek
    tusiaiwojtek (17.11.2009 1:12)
    Dziękujemy za pluszowe plusy.
    Zapewne wszyscy dziwią się niezmiernie naszemu pierwszemu komentarzowi. Otóż ten tajemniczy akronim to mój (wojtka) bazgroł, którego nie umiałem skasować. Przykro mi, że wyjaśnienie tej tajemnicy okazało się tak banalne...
  4. dino
    dino (11.11.2009 1:37) +2
    ...zgadzam się z fierą...Wenecję trzeba odkrywać poza szlakami oblężonymi przez turystów, trochę podglądać mieszkańców (znudzonych i trochę wściekłych na falę najeźdźców) i zajrzeć do jakiejś macany po maski...i jakiegoś złotnika po piękne złocidełko.....
  5. fiera_loca
    fiera_loca (10.11.2009 23:24) +2
    interesujaca relacja.fajnie sie czyta a o to lubie.Co do Wenecji to zgadzam sie,trzeba przeczekac tlumy i polazic wlasnymi drogami,mnie Wenecja rzucila na kolana i nie przesadzam:)
  6. tusiaiwojtek
    tusiaiwojtek (23.10.2009 12:14)
    hgh